Scorpions we Wrocławiu – już po koncercie


Późno, bo po tygodniu, ale potwierdzam: byłem na wspomnianym już koncercie Scorpions we Wrocławiu. Jeśli nie wystarczy Wam informacja, że było świetnie, zapraszam do przeczytania tego wpisu.

Koncert odbywał się na terenie zajezdni wrocławskiego MPK przy ulicy Grabiszyńskiej. Podobnie jak koncert w Stoczni Gdańskiej przed trzema lat, tak i ten znalazł miejsce nieprzypadkowo – to właśnie w tej zajezdni, 32 lata temu rozpoczęły się wrocławskie strajki Solidarności. Nie dało się o tym zapomnieć podczas tego wieczoru, ponieważ konferansjer „zabawiający” publiczność pomiędzy koncertami co rusz wzywał do wykrzykiwania hasła Solidarność. W pakietach po trzy razy. A poza tym, wiało od niego nudą i brakiem charyzmy.

Jakoś przeboleliśmy nieudanego prowadzącego. Posłuchaliśmy w międzyczasie „Kiepskich” członków zespołu Big Cyc oraz Maleńczuka z Psychodancing. Raz było żywiej, raz smętniej. Ale jedno się nie zmieniało aż do godziny 21, kiedy rozpoczął się koncert Scorpions – cały teren zajezdni spowity był wszelkiego rodzaju parasolami. Cóż, tak już pewnie zostanie, że zawsze, gdy wybieram się na koncert, to dzień wcześniej mamy upały, podczas których morduję się w różnych środkach lokomocji (ostatnio PolskiBus.com – ale sam już nie wiem, czy polecam), a gdy przychodzi do koncertu, dostaję mimowolny prysznic.

Jak napisałem, parasole zakrywały widzów do momentu rozpoczęcia koncertu Scorpions. Gdy konferansjer wzywał dla odmiany, by wykrzykiwać po trzy razy „Scorpions”, ludzie krzyczeli „chować parasole”. Wiele więcej, niż trzy razy – bo do skutku. W końcu upadł ostatni bastion ochrony przed deszczem i wreszcie można było zobaczyć scenę.

I dobrze, bo było na co patrzeć. Szał i energia rock’n’rolla, z jaką Scorpions wparowali na scenę to właśnie to, po co chodzi się na takie koncerty – przynajmniej po to ja chodzę. Różne relacje, choć ogólnie pozytywne, donoszą, że brakuje nowych utworów, że głos Klausa Meine’a był piskliwy, że to już nie to, że to już było rok temu w Tarnowie. Może i prawda, ale nie ma to żadnego znaczenia. Rudolf Schenker, założyciel grupy, obchodził w dniu koncertu 64 urodziny. Wokalista, wspomniany Klaus Meine – również rocznik 1948. Reszta nieco młodsza, choć nie tak mocno, najmłodszy Paweł Mąciwoda ma 45 lat. Ten emerycki już niemal skład miał w sobie tyle mocy, że zasilił całą publiczność na długie godziny – 2 koncertu i wiele następnych. W czasie, gdy „dinozaury rocka” przeważnie odgrzewają już tylko starocie, fani Scorpions dostali 2 lata temu nową płytę Sting In The Tail, a rok temu coverowy Comeblack. Piskliwy głos? Nie jest tenorem, to na pewno. Ale w przeciwieństwie do wielu współczesnych zespołów, gdy posłuchamy płyty i pójdziemy na koncerty, nie zaczniemy się rozglądać, czy aby dobrze trafiliśmy, bo to co leje się z głośnika nijak nie przypomina studyjnych kawałków, tak mocno są poprawione. Powtórka z rozrywki z Tarnowa? Trudno, żeby nie była, skoro to kolejny koncert na trasie Final Sting Tour.

Nie wiem, jak organizatorom wROCK for Freedom udało się przekonać zespół do powrotu do Polski (choć mam pewne przypuszczenia ;P ), ale bardzo im dziękuję.
Ogromnie się cieszę, że mogłem jeszcze raz na żywo posłuchać tych świetnych kawałków, zarówno starych hitów, jak utworów z przedostatniego albumu. Super było zobaczyć tę zabawę na scenie i uczestniczyć w tej pod sceną. Wokale i kontakt z publicznością wokalisty, solówki Matthiasa Jabsa z talkboxem (na ile umiem wyjaśnić, to regulowany ustami efekt gitarowy – jeśli kaleczę tu rzeczywistość, dajcie znać w komentarzach), cheers od Jamesa Kottaka, któremu energią za perkusją może dorównać chyba tylko facet w tle na tym filmiku, wreszcie gitarowe brzmienie Schenkera i „mięsisty”, jak wyczytałem w jednej z recenzji, bas Pawła Mąciwody. Wszystko to złożyło się na show, przy którym zapomina się o przepychającym tłumie, padającym deszczu i wszelkich innych problemach.

A po takim koncercie nawet jakoś przyjemniej się jedzie przez środek Wrocławia, który jak był, tak jest najbardziej nielubianym przez mnie miastem do jazdy samochodem. Z resztą cała powrotna trasa była jakimś nieporozumieniem. Do niedawna śmiałem się, że w kujawsko-pomorskim mają nadmiar znaków 70 na magazynie, więc rozstawiają je na wszystkich zakrętach… Przestałem się śmiać, bo w wielkopolskim jest podobnie (DK11, ograniczenie do 70 co parę kilometrów, przy każdym azylu dla lewoskrętu), a w dolnośląskim 70ek brak, za to mnogość 60ek – DK5. Dziś cisną mi się na klawiaturę bardzo brzydkie słowa o matkach ludzi, którzy je tam porozmieszczali, ale jakoś w pokoncertową noc nic mi nie przeszkadzało – tak muzyka łagodzi obyczaje. Zwłaszcza taka muzyka.

Sądzę, że po Gdańsku, Tarnowie i Wrocławiu pora, aby w przyszłym roku Scorpions zagrali na Stadionie Narodowym kolejny ostatni koncert w Polsce. Już dzisiaj mówię, że jeśli coś podobnego się zdarzy – będę tam!

,