Z piskiem opon


Dojechaliśmy już do Rotterdamu koleją, przejechaliśmy się metrem i tramwajem. Czy do czegokolwiek potrzebny jest nam autobus? Nie, jeśli nie mamy problemów z poruszaniem się lub ciężkiego bagażu, a akurat wylądowaliśmy w dzielnicy, do której ani metro, ani tramwaj nie dociera. Jeśli jednak koniecznie chcemy, to wsiadamy do autobusu – przednimi drzwiami – i w drogę.

Na stanie RET znajdują się głównie Mercedesy Citaro (na fotografii nieco z tyłu 😉). O ich czysto pomocnicznym dla komunikacji miejskiej charaktrze niech świadczy, że mają tylko dwie pary drzwi – coś, co przy dużych „potokach pasażerskich” – sformułowanie prosto z nomenklatury komunikacji miejskiej, zaraz obok skomunikowania, napełnień i zajazdu kieszeniowego – byłoby raczej nie do pomyślenia. Wspomniane wsiadanie przez przednie drzwi ma na celu głównie sprawdzanie przez kierowcę, czy pasażer opłacił przejazd – więcej o tym przy wpisie o systemie biletów. Rotterdamskie autbusy kursują głównie na trasach „poprzecznych” względem linii tramwajowych i metra. Często ich krańcówką jest stacja metra, gdzie można przesiąść się i kontynuować podróż.

Ciekawszą historią są BOB busy, autobusy kursujące w piątkowe i sobotnie noce wożące imprezowiczów między klubami i odwożące ich do domów – oczywiście nadal na zasadzie autobusu, a nie taksówki. Nie są to też znane z trójmiejskich ulic party-busy, lecz zwykła komunikacja miejska.

W Rotterdamie autobusy nieśmiało przemykają po ulicach, raczej pustawe i zapomniane. Co innego w Eindhoven. Dworzec autobusowy przy stacji kolejowej ma dobre 10 peronów, w szczycie ciężko nawet przejść przez plac manewrowy na perony. Spośród wielu typowych pojazdów znacząco wyróżniają się Phileasy – autorskie konstrukcje inżynierów z Eindhoven, nazwane tak w nawiązaniu do głównego bohatera powieści „W 80 dni dookoła świata”. Phileasy, nazywane tramwajami na oponach oryginalnie zostały zaprojektowane jako pojazdy autonomiczne, poruszające się po wydzielonych buspasach i sterowane przez elektromagnetyczne naprowadzanie w jezdni. Wszystko pięknie, okazało się jednak, że są dwa problemy. Pierwszy, to kilka skrzyżowań z normalnymi drogami, a drugi to zwykły ludzki strach i brak zaufania do technologii. Z tego powodu przez jakiś czas Phileasy funkcjonowały same pod nadzorem siedzącego za kółkiem kierowcy, ale później autonomiczne sterowanie wyłączono w całości. Efektem jest brzydki, skrzeczący na zakrętach jak stary Ikarus pojazd, który najwyraźniej nie daje się łagodnie prowadzić – szarpie i rzuca. Doskwiera to tym bardziej, że jedną z dwóch linii obsługiwanych przez Phileasy jest trasa na lotnisko, co zwykle wiąże się z ciężkimi walizkami na pokładzie – a wśród wyrafinowanych układów brak niestety neutralizatora bezwładności. Spodziewam się, że problematyczne prowadzenie to efekt obarczenia kierowcy przez cały czas zadaniami, które miał wykonywać jedynie awaryjnie, a przyrządy widocznie nie są do tego dostosowane czy skalibrowane. Ze śmiałych planów wyszła więc dość niesmaczna kaszana, ale czegóż innego spodziewać się po projekcie, którego celem nie było tak naprawdę stworzenie nowego środka komunikacji, lecz zmniejszenie bezrobocia.

Przejechaliśmy się więc autobusami, które pozostawiły spory niesmak. Ale przecież jesteśmy w Holandii, a nadal nie zamoczyliśmy stopy! Miejmy nadzieję, że tak pozostanie, ale w następnym wpisie zbliżymy się do wody – wsiądziemy na pokład Waterbusa, który w Polsce zyskałby miano tramwaju wodnego – ot, takie lost in translation.

,